Medycyna, sztuka, siły witalne. Wywiad z prof. Jerzym Sadowskim
Profesor Jerzy Sadowski to wybitny kardiochirurg i transplantolog kliniczny, jeden z twórców zastawki bezszwowej, która zrewolucjonizowała operacje kardiochirurgiczne. Niezwykle pozytywna postać. Uśmiechnięta i pełna energii. To wywiad nie tylko o kardiochirurgii, ale o człowieku, który kocha malarstwo, muzykę elektroniczną i robi zakupy w lokalnym sklepiku. To też twórca prężnie działających krakowskich Klinik Specjalistycznych Unicardia & UniMedica & Uniestetica, w ramach których powstała również przychodnia POZ czyli podstawowej opieki zdrowotnej dla pacjentów z Krowodrzy.
Rozmawiała: Justyna Kozubska-Malec

Filmy, muzyka i medycyna
Jaki ostatnio oglądał Pan Profesor film, który mógłby polecić innym?
Do kina chodzę rzadko, bo nie mam czasu, natomiast z żoną chętnie oglądamy filmy i seriale na platformach streamingowych. Ostatnio pasjonujemy się brytyjskim serialem Peaky Blinders, którego akcja toczy się w Birmingham w latach 20. i 30. XX wieku. Opowiada o losach rodziny Shelbych i ich gangu o tej samej nazwie, na czele którego stoi charyzmatyczny Thomas "Tommy" Shelby, weteran I wojny światowej Lubię ten serial również ze względu na zdjęcia, które w sposób fantastyczny oddają atmosferę tamtych czasów. Polecić mogę też film Śmierć Zygielbojma, do którego muzykę skomponował Jan A.P. Kaczmarek. Znaliśmy się z Janem, więc po części ten film oglądałem przez pryzmat muzyki, choć i sama akcja też mnie interesowała.
Czyli lubi Pan Profesor filmy osadzone w dawnych czasach.
Lubię filmy z dobrą muzyką i z dobrze zrobionymi zdjęciami. Już w młodości te dwa czynniki miały dla mnie znaczenie. Pochodzę z Łodzi, moimi kolegami byli Edek Kosiński (późniejszy mąż Krystyny Jandy) i Sławomir Idziak. Ze Sławkiem widziałem się niedawno w Krakowie, było to bardzo udane spotkanie. Sławek pomieszkuje trochę w Warszawie, a trochę na wyspach Zielonego Przylądka, a w Krakowie organizuje kursy dla młodych operatorów. Podczas spotkania wspominaliśmy filmowe stare, dobre czasy.
Byłem człowiekiem mocno zbuntowanym, jednak im bliżej egzaminów wstępnych na uczelnie tym bardziej rodzice kierowali mnie na medycynę. Tata wręcz powiedział: „- Jak skończysz medycynę, rób co chcesz, możesz iść do szkoły filmowej”.
Chciał Pan studiować na łódzkiej Szkole Filmowej, ale ostatecznie wybrał Pan medycynę. Dlaczego zrezygnował Pan z tych studiów i porzucił marzenie o zawodzie reżysera na rzecz bycia chirurgiem?
Oboje moi rodzice byli lekarzami, tata był ortopedą, a mama mikrobiologiem w Akademii Medycznej w Łodzi. Byłem człowiekiem mocno zbuntowanym, jednak im bliżej egzaminów wstępnych na uczelnie tym bardziej rodzice kierowali mnie na medycynę. Tata wręcz powiedział: „- Jak skończysz medycynę, rób co chcesz, możesz iść do szkoły filmowej”. Jednak jak skończyłem medycynę miałem już konkretne zainteresowania medyczne. Był taki czas, gdy zapragnąłem studiować historię sztuki w Toruniu, zaocznie, bo interesowałem się malarstwem, ale to była konserwacja dzieł sztuki, co nie do końca mnie interesowało. Wtedy byłem jeszcze bardzo „kulturalny”, chodziłem do teatru, galerii, kina oraz czytałem literaturę amerykańską i latynoską. Jednak z czasem zaczęło to wszystko odpływać na rzecz bycia lekarzem.

Niesamowity rozwój kardiochirurgii
Kardiochirurgia w której jest Pan ekspertem to jedna z najcięższych specjalizacji. Dlaczego to właśnie sprawami sercowymi się Pan Profesor zainteresował?
Od czwartego roku studiów byłem w kołku kardiochirurgicznym. W tamtych czasach ze Stanów Zjednoczonych wrócił prof. Jan Moll, który zafascynował mnie operacjami na sercu. W tym kółku pisaliśmy referaty, omawialiśmy ciekawe przypadki medyczne, chodziliśmy na dyżury i tak mnie wciągnęło, że już zostałem na kardiochirurgii. Ojciec był niepocieszony, bo chciałbym kontynuował jego specjalizację. Mówił: „- Kardiochirurgia Cię zarąbie, to jest taka ciężka praca”. Byłem jednak uparty i poszedłem za tym co mnie fascynowało. Gdy kończyłem studia, kółko kardiochirurgiczne obchodziło 5-lecie. Podczas świętowania z kolegami tego małego jubileuszu, na korytarzu Kliniki złapał mnie prof. Moll i powiedział, że trzyma dla mnie etat. Początkowo się broniłem, bo miałem już zapewnione miejsce na ginekologii, lecz on tego nie przyjął do wiadomości i zabrał mnie na obchód i trzymał w szpitalu do północy. Jak mu się poskarżyłem, że nie jadłem obiadu, wyciągnął z torby wymiętą kanapkę z serem żółtym i mi ją dał, życząc smacznego. Tuż przed północą puścił mnie do domu, lecz kazał przyjść na drugi dzień na ósmą rano. I tak zostałem.
Był Pan w 2005 roku jednym z pionierów metody wszczepienia bezszwowej zastawki, a w zasadzie liderem grupy, która przeprowadziła ten zabieg na pracującym sercu przez niewielkie nacięcie. Ta metoda dała szansę pacjentom w ciężkim stanie, którzy dotychczas nie kwalifikowali się do operacji. Wedle statystyk ta metoda i jej kolejne warianty i kombinacje uratowała już niemal 160 tysięcy ludzi na całym świecie.
Takimi statystykami nie ma co się posiłkować, bo to tylko liczby. Ta metoda była na tyle ciekawa, że dotąd zastawka zawsze musiała być przyszyta. Natomiast w 2002 roku we Francji prof. Alan Cribier zastosował przez-cewnikową implantację zastawki aortalnej. Jednocześnie my chirurdzy kombinowaliśmy jak zmniejszyć inwazyjność operacji kardiochirurgicznych. Pojawiały się zatem pomysły na krótkie ciecia, by nie rozcinać mostka, a jednocześnie zastanawialiśmy się nad tym jak zastawkę wprowadzić jak najszybciej. Wszystko to z powodu, że im dłuższe zatrzymanie serca, tym większe jego uszkodzenie.
Gdy pojawiła się zastawka bezszwowa, współpracowaliśmy z taką grupą badawczą 3F z Kalifornii. To oni byli twórcami tej zastawki, ale nie mieli zrobionych żadnych badań klinicznych, które pozwoliłyby na zastosowanie jej w praktyce klinicznej.
Czas zatem jest bardzo istotny.
Oczywiście, że tak. Podczas operacji schładzamy serce i pacjenta, podajemy specjalny płyn do tętnic wieńcowych, żeby zatrzymać serce i je ochronić. W związku z tym to wszczepienie, które trwało przedtem godzinę, można było skrócić dosłownie do paru minut. Gdy pojawiła się zastawka bezszwowa, współpracowaliśmy z taką grupą badawczą 3F z Kalifornii. To oni byli twórcami tej zastawki, ale nie mieli zrobionych żadnych badań klinicznych, które pozwoliłyby na zastosowanie jej w praktyce klinicznej. Dlatego też otoczyli się specjalistami i szukali ośrodków klinicznych, które miały największe doświadczenie w operacjach zastawkowych, tam gdzie by mogli te badania kontynuować. Mój kolega z Niemiec polecił naszą Klinikę Uniwersytecką i tak stałem się członkiem tej wspaniałej grupy. Byłem zachwycony tym pomysłem, zaczęliśmy ćwiczyć na zwierzętach w różnych miejscach na świecie od Paryża, przez San Diego czy Szanghaj. Zoperowaliśmy kilkadziesiąt świń i dopiero wtedy zaczęły się operacje u ludzi, u naszych polskich pacjentów.

Doświadczenie i sprawdzony zespół
Czy do tych badań klinicznych byli przygotowywani jacyś specjalni pacjenci?
Wybraliśmy takich pacjentów, którzy nie przeżyliby normalnej operacji. Zrobiliśmy zabieg, który poszedł jak z płatka. Po tych operacjach wylądowałem na dywaniku u kardiochirurgów, którzy mnie obśmiali, że takich operacji nie można robić, bo zastawka musi być przyszyta, bo inaczej się urwie i wpadnie na przykład do komory serca powodując śmierć pacjenta. Miałem jednak argumenty, więc dużo nie mogli zrobić. Z czasem zaczęły się pojawiać też operacje z użyciem cewnika i zaczęły powstawać różne inne zastawki bez przyszywania. Później zaczęliśmy kombinować z innymi zastawkami jak zastawka aortalna, trójdzielna czy mitralna. Obecnie tego typu operacje są przeprowadzane na pacjentach z dużymi obciążeniami zdrowotnymi. Kardiolodzy mają zastawkę z cewnikiem, a my mamy tę bezszwową.
Ciekawi mnie czy podchodząc do operacji, abstrahując od przygotowania się do niej i wywiadu z pacjentem, odczuwa Pan rodzaj tremy czy jednak te lata doświadczenia wyrobiły u Pana pewność i operuje Pan niejako automatycznie?
O tremie nie ma co mówić, bo zoperowałem ponad 13 tys. serc w krążeniu pozaustrojowym czyli na zatrzymanym sercu. Wcześniej pracowałem na chirurgii ogólnej, robiłem wszystkie operacje brzuszne. Potem interesowała mnie chirurgia naczyniowa, robiłem więc dużo operacji na aorcie, na tętnicach kończyn dolnych. Na końcu była kardiochirurgia i transplantologia, więc tych operacji było bardzo dużo. Gdy się coś nowego robi to można mówić o rodzaju tremy, ale wtedy korzysta się z całego bagażu doświadczenia i się działa.
Zoperowałem ponad 13 tys. serc w krążeniu pozaustrojowym czyli na zatrzymanym sercu. Wcześniej pracowałem na chirurgii ogólnej, robiłem wszystkie operacje brzuszne. Potem interesowała mnie chirurgia naczyniowa, robiłem więc dużo operacji na aorcie, na tętnicach kończyn dolnych. Na końcu była kardiochirurgia i transplantologia, więc tych operacji było bardzo dużo.
Miał Pan stały zespół ludzi, z którymi Pan pracował?
Już od trzech lat nie operuje, bo jestem na emeryturze. Natomiast zawsze pracowałem w zaufanym i sprawdzonym zespole. Wszyscy byliśmy zatrudnieni w Oddziale Klinicznym Chirurgii Serca, Naczyń i Transplantologii w Krakowskim Szpitalu Specjalistycznym im. św. Jana Pawła II – to zdecydowanie praca zespołowa, gdzie każdy członek zespołu ma swoją ważną rolę od chirurgów, poprzez zespół anestezjologiczny, zespoły pielęgniarskie, technicy itd. Współpracowaliśmy także z zespołem kardiologów interwencyjnych w ramach standaryzowania i optymalizowania opieki nad pacjentem. I to grało, bo to nie jest tylko kwestia samej operacji, ale i przygotowanie sali, przygotowanie dokumentacji medycznej czy przygotowania logistyczne. To musiał być zespól sprawdzony, który był bezpieczny dla pacjenta i dla nas samych.

Nowa przychodnia dla pacjentów z Krowodrzy pod banderą Unicardia
W tym roku mija 22 lata odkąd założył Pan Profesor krakowską Klinikę Kardiologiczną Unicardia. Dziś Małopolskie Kliniki Specjalistyczne to kilkanaście mniejszych klinik o różnych specjalizacjach, które odpowiadają na potrzeby niemal każdego pacjenta. W kwietniu 2025 roku powstał POZ pod banderą Unicardia & UniMedica & UniEstetica przy ul. Kluczborskiej 17, który przyjmuje pacjentów z dzielnicy Prądnik Biały jak i z Krowodrzy. Powstała też Fundacja Pana imienia, dzięki której młodzi specjaliści mogą uzyskać stypendia. Skąd Pan czerpie tyle energii i sił, by tym wszystkim kierować?
Energia jest z racji zawodu, który wymagał takiej aktywności przez cale życie. Natomiast nie są to jednoosobowe działania. Są to też osoby, które w podobnym co ja tempie, pracują. Mam szczęście, że w Klinice Unicardia mam tylko takich współpracowników, a z drugiej strony wszyscy lekarze, którzy tutaj pracują tworzą jakość tej przychodni. Oni sami muszą być przekonani, że tak należy pracować. Część administracyjna też jest mocno zaangażowana, oni nie pracują od godziny do godziny, tylko jak trzeba dłużej posiedzieć, to trzeba. Ja sam pracowałem niekiedy po czternaście godzin lub dłużej, jeśli wymagała tego ode mnie praca w szpitalu. W szpitalu zaczynaliśmy prace o siódmej rano obchodem po oddziale intensywnej terapii, a potem się operowało tyle ile było trzeba. W tym czasie operowaliśmy w jednym dniu dwanaście razy na sześciu salach operacyjnych. Te operacje różnie przebiegały, każdy pacjent był inny. W weekend było trochę luźniej, ale też różnie bywało zwłaszcza, że przez trzy lata mieszkałem w Łodzi, a pracowałem w Krakowie. Miałem na przykład dwa dyżury, więc bywało intensywnie.
Ale jak Pan wskrzeszał w sobie tę energię?
To jest taki bakcyl, nie da się tego robić tak byle jak. To tak absorbuje, kardiochirurgia to jest jak zazdrosna kochanka, która jest tak zaborcza, że nie dopuszcza nikogo więcej. Oczywiście przez tę pracę zawala się sprawy rodzinne, ale tak bywa. Bardzo ważny jest partner, z którym się dzieli życie i który to akceptuje i potrafi z tym żyć. Czasami jest to trudne, ale mądrość kobiety zwycięża każdy problem.
Marzenia są po to, by je szybko realizować. Jestem życiowym pragmatykiem, więc zazwyczaj moje marzenia są przyziemne, ale nie ukrywam, że często pojawiają się nowe.
Pana Profesora życiową dewizą jest powiedzenie: „Co masz zrobić jutro – zrób dziś, a jutro zostaw na realizacje marzeń”. Czy realizuje już Pan swoje marzenia? A jeśli tak, jakie marzenie ostatnio Pan Profesor spełnił?
Marzenia są po to, by je szybko realizować. Jestem życiowym pragmatykiem, więc zazwyczaj moje marzenia są przyziemne, ale nie ukrywam, że często pojawiają się nowe – aktualnie mam dwoje dzieci w klasie maturalnej Jurka Jr oraz Zuzię i marzę, by zdali maturę tak dobrze, by dostali się na wymarzone studia. Raczej uważam, że takie planowanie długodystansowe nie bardzo ma sens, bo nasze życie błyskawicznie się zmienia, dlatego staram się planować i marzyć o czymś, co jest w obszarze najbliższego czasu. Jak jest nowy pomysł to realizuje go już, a nie odkładać na kiedyś, bo to „kiedyś” może nigdy nie nadejść. Medycyna bardzo weryfikuje takie wybujałe marzenia. Trzeba twardo chodzić po ziemi i realizować marzenia szybko.

Medycyna jest dla każdego
Poda Pan przykład takiego marzenia z dzisiaj, które zrobi Pan dzisiaj?
Dzisiaj jeszcze nic nie zrealizowałem, dopiero mam zamiar. Obecnie przygotowuje wykład na Akademię Nauk Stosowanych w Nowym Sączu, gdzie jestem kierownikiem Katedry Kardiologii i Kardiochirurgii. Tam jest o tyle kiepsko, że Wydział Lekarski nie uzyskał akredytacji Polskiej Komisji Akredytacyjnej. Moim marzeniem jest założenie tam kardiochirurgii, gdyż Nowy Sącz jest bardzo prężnym miastem, z dużymi ambicjami. Na Akademii jest już Ratownictwo i Pielęgniarstwo oraz inne fajne kierunki. Na Wydziale Lekarskim jest pięćdziesięciu studentów, z którymi ćwiczymy. Kompletuję też kadrę, która będzie uczyła młodych lekarzy. Jak tylko otrzymamy kontrakt w budynku kardiochirurgii, który już stoi w ciągu trzech miesięcy jesteśmy w stanie ruszyć z kardiochirurgią. Nie będę już operował, natomiast zorganizuję zespół młodszych kardiochirurgów i pewnie będę ich nadzorował i doradzał.
Medycyna jest taką fantastyczną specjalnością, bo daje bardzo duży rozrzut możliwości. Można być histopatologiem, fizjologiem, leczyć białe myszki, a można być też wyczynowym chirurgiem, kardio- czy neurochirurgiem, które są najtrudniejszymi specjalnościami. Świetnie się teraz rozwijają metody małoinwazyjne jak radiologia interwencyjna.
Czy gdyby mógł się Pan cofnąć w czasie to zrobiłby tak samo jak postąpił?
ak, wybrałbym medycynę. Tutaj jednak duży wpływ mieli rodzice. Gdy ma się osiemnaście lat ma się szereg pomysłów. Widzę to po moim młodszym synu, bo najstarszy jest już na medycynie w Katowicach. Drugi syn i córka są w klasach maturalnych i widzę jak oni się miotają, jakie mają pomysły na siebie. Medycyna jest taką fantastyczną specjalnością, bo daje bardzo duży rozrzut możliwości. Można być histopatologiem, fizjologiem, leczyć białe myszki, a można być też wyczynowym chirurgiem, kardio- czy neurochirurgiem, które są najtrudniejszymi specjalnościami. Świetnie się teraz rozwijają metody małoinwazyjne jak radiologia interwencyjna, która jest świetną specjalnością. Także możliwości jest bardzo wiele, wszystko zależy od temperamentu i zainteresowań. Każdy jednak znajdzie coś dla siebie.
W liceum chodził Pan do jednej klasy ze Sławomirem Idziakiem, światowej sławy operatorem filmowym i wraz z nim tworzył Pan grupę przyjaciół oglądających filmy zza wielkiej wody. Jakie to filmy oglądaliście?
Chodziliśmy z grupą przyjaciół do klubów studyjnych, które odbywały się w kinach. W Łodzi były dwa takie miejsca, gdzie oglądało się filmy nigdzie indziej nie dostępne. West Side Story oglądaliśmy do północy, bo dopiero po pierwszym seansie dostaliśmy informacje, że ten film został „załatwiony” przez kino. W tych klubach oglądało się kino ambitne jak Bergmann czy Fellini. Nie oglądaliśmy filmów komercyjnych. Mając kolegów w szkole filmowej chodziłem też na filmy, które były sprowadzane wyłącznie dla studentów uczelni.

Pasje muzyczne prof. Jerzego Sadowskiego
Pracuje Pan nadal bardzo intensywnie. Był Pan Profesor m.in.: dyrektorem Instytutu Kardiologii CM UJ, Kierownikiem Kliniki Chirurgii Serca, Naczyń i Transplantologii CM UJ, ordynatorem na oddziale kardiochirurgii w Krakowskim Szpitalu Specjalistycznym im. Jana Pawła II To bardzo odpowiedzialne stanowiska. Jakie funkcje obecnie Pan pełni i jak Pan się relaksuje i odpoczywa?
Od trzech lat pracuje w Nowym Sączu na Akademii Nauk Stosowanych oraz jestem prezesem Unicardia & Uniestetica & Unimedica. Raz w tygodniu przyjmuje pacjentów, którzy chcą się pokazać po operacji lub szukają porady kardiochirurgicznej. Jeśli chodzi o działalność pozamedyczną to jestem członkiem Lions Clubs International (międzynarodowy klub charytatywny) oraz jestem członkiem w Klubie Krakowskim, który jest stowarzyszeniem skupiającym różne zawody. Prócz tego jestem zarządzie Towarzystwa Sztuk Pięknych w Pałacu Sztuki na pl. Szczepańskim. Także cały czas jestem aktywny, a trzeba jeszcze dodać obowiązki domowe i opiekę nad trojką dzieci.
Ma Pan Profesor jakąś pasję?
Moje hobby to na pewno jest muzyka jazzowa, ostatnio muzyka filmowa i Fado. W szkole podstawowej grałem na skrzypcach, ale potem to zarzuciłem. Chciałem zachęcić moje dzieci do gry na fortepianie, ale trochę grały i teraz zupełnie to porzuciły. Żałuję bardzo, bo granie na instrumencie to jest fantastyczna umiejętność i takie zajęcie działa relaksująco. Muzyka jest dla mnie bardzo ciągle bardzo ważna.
Jeśli chodzi o programy radiowe to słucham RMF Classic i 2 Program Polskiego Radia, który ma takie ambitne koncertowe audycje. Ostatnio jestem zakochany w radio internetowym Kraków Kultura, który nadaje świetną muzykę i dużo jest też rozmów na temat malarstwa, wystaw i tego co się dzieje w kulturze.
Słuchał Pan muzyki podczas operacji?
Tak, to był standard. Przynosiłem swoje płyty, którymi katowałem cały zespół, bo miałem taki okres muzyki elektronicznej jak Pink Floyd czy Klaus Schulze, pionier muzyki elektronicznej i twórca gatunku zwanego muzyką kosmiczną. To przez kilka lat mnie trzymało. Potem miałem okres na Fado i znów tą muzyką katowałem zespół. Jeśli chodzi o programy radiowe to słucham RMF Classic i 2 Program Polskiego Radia, który ma takie ambitne koncertowe audycje. Ostatnio jestem zakochany w radio internetowym Kraków Kultura, który nadaje świetną muzykę i dużo jest też rozmów na temat malarstwa, wystaw i tego co się dzieje w kulturze.

Żyć lokalnie, a myśleć globalnie
Był Pan może na wystawie Chełmońskiego w Gmachu Głównym Muzeum Narodowego?
Jeszcze nie, ale się wybieram, choć wiele wystaw niestety mi umyka. Jak byłem jeszcze w Łodzi to w grupie kolegów byłem K.O., czyli osobą zajmującą się działalnością kulturalno-oświatową. Zostałem tak nazwany, bo organizowałem różne kulturalne wyjścia i bilety i tak potem z całą grupą chodziliśmy na koncerty, do teatru czy do kina.
Ma Pan ulubionego malarza?
Różne mam miłości. W domu mam wiele obrazów, dlatego trudno mi wskazać jednego artystę, bo wielu cenię. Ostatnio zachwyciłem się pracami Andrzeja Lichoty, to jest malarz abstrakcyjny, którego dzieła są niezwykle kolorowe i do tego ogromne. To malarstwo zrobiło na mnie wielkie wrażenie. Albo coś na mnie działa, albo nie. Tutaj liczą się emocje.
Wspieram małe, lokalne inicjatywy, sąsiadów - przedsiębiorców, bo zdaje sobie sprawę, ze ich życie bardzo często od tego zależy, co zarobią każdego dnia. Ja jestem bardziej krakowski, niż Krakus. To jest taka miłość nuworysza.
Mieszka Pan w Krakowie, ale nie w dzielnicy Krowodrza. Czy integruje się Pan z lokalną społecznością i na przykład na zakupy chodzi do zaprzyjaźnionego warzywniaka, czy raczej unika Pan ludzi, bo na co dzień styka się z wieloma pacjentami i w wolnej chwili woli odpocząć od kontaktu z drugim człowiekiem?
Zdecydowanie żyję lokalnie, a myślę globalnie. Wspieram małe, lokalne inicjatywy, sąsiadów - przedsiębiorców, bo zdaje sobie sprawę, ze ich życie bardzo często od tego zależy, co zarobią każdego dnia. Ja jestem bardziej krakowski, niż Krakus. To jest taka miłość nuworysza. Ci którzy tu mieszkają cale życie, są Krakowem trochę znudzeni, a ja to miasto kocham. Urodziłem się w Ciechanowcu w 1944 roku, czyli jeszcze w czasie wojny. Ojciec był Warszawiakiem, a mama mieszkała w okolicach Baranowic (dzisiejsza Białoruś). Tata chciał wrócić do Warszawy, ale nie było gdzie, więc rodzice wybrali Łódź. Miałem wtedy rok i tak wsiąkłem. Tata jeszcze mówił, że wrócimy do Warszawy, ale nie wróciliśmy. Ojciec przed wojną kończył studia we Włoszech w Padwie i Bolonii, gdzie robił doktorat. I nastał taki moment, że musiałem wybrać między Łodzią a Krakowem. Byłem pierwszym doktorantem prof. Dziatkowiaka, który został kierownikiem Kliniki Kardiologii i Kardiochirurgii w Krakowie i on zabrał mnie ze sobą do Krakowa. Był to 1979 rok. Rodzice zostali w Łodzi, a siostra wyjechała do Anglii, gdzie już jest tam ponad 50 lat. Tak się rozjechaliśmy. Najpierw mieszkałem na Woli Duchackiej, bo tam dostałem mieszkanie z uczelni, potem zbudowałem dom na Woli Justowskiej, by następnie już z trójką dzieci przenieść się na drugą stronę Wisły do fantastycznych i nieodkrytych Pychowic, gdzie, dzięki mojej żonie i z kolei jej marzeniom - mam duży dom z działką kończącą się lasem.

Lokalność na co dzień
Ma Pan zwierzęta?
Mam trzy koty i psa oraz psiaka od syna z Katowic, który często go nam podrzuca. Mieliśmy kiedyś pięć pawi, niestety kuna je zagryzła. Wszystko mieliśmy. Owieczki, każde dziecko miało swoją, potem mieliśmy kozy, króliki i wiele innych zwierzaków. Lubimy rodzinnie kontakt z naturą.
Wróćmy jeszcze do tej lokalności?
Mam taki lokalny sklepik, który jest świetnie zaopatrzony, na duże zakupy wiadomo że jedziemy do supermarketu, natomiast to jest takie fajne miejsce, gdzie prócz zakupów można dowiedzieć się o lokalnych ploteczkach. Tutaj przy Unicardii też mam zaprzyjaźnioną budkę z warzywami i owocami. Lubię chodzić w miejsca, w których pracują ludzie, których znam lub kojarzę z widzenia. Jak apteka czy piekarnia.
Czego Panu życzyć na przyszłe lata?
Zdrowia i mówiąc nieco żartobliwie - by mi się chciało chcieć. Bym nie zatracił takiego świeżego spojrzenia na niektóre rzeczy, nie wpadł w rutynę i cynizm. Gdy obserwuje ludzi w moim wieku, wielu z nich się zniechęca, bo te codzienne problemy i choroby ich przygniatają. Proszę mi zatem życzyć zdrowia i tego, by te najbliższe marzenia „szkolne” udało mi się zrealizować.
Dziękuję za rozmowę.