Ciuchy to mój żywioł - M-Ella Tania Odzież i Rzeczy Ciekawe

Ciuchy to mój żywioł

Klienci ją uwielbiają, bo zawsze ma uśmiech na twarzy i zadziornie krzyczy: „miłego szperania!”. W jej ciucholandzie przy ul. Lea 20b codziennie można znaleźć perełki, choć czy będzie to Dolce & Gabbana czy Gucci zależy od szczęścia szperacza. Oto Elżbieta Mleczko, rasowa bizneswoman, która na ciuchach zjada zęby od 30 lat.

Rozmawiała: Justyna Kozubska-Malec


Elżbieta Mleczko

Dlaczego została Pani właścicielką ciucholandu? Dlatego, że kocha Pani ludzi i ciuchy?

Dokładnie tak. Kocham ciuchy i ludzi, zawsze pośród nich przebywałam. Po skończeniu szkoły pracowałam w dużej firmie w dziale księgowości. Byłam kasjerką. Niestety w czasie transformacji firma upadła i musiałam szukać nowego zajęcia. Zaczęłam jeździć na place handlowe na Śląsk i okazało się, że to jest mój żywioł. Handlowałam odzieżą indyjską, którą sprowadzał mój znajomy taternik prosto z Indii. Później z przyczyn rodzinnych porzuciłam tę działalność i wtedy zrodził się pomysł bym zaczęła sprzedawać stacjonarnie odzież używaną.

 

Gdzie Pani zaczynała?

W 1993 roku otwarłam swój pierwszy sklep w Zabierzowie. Niedługo później drugi sklep przy ul. Kazimierza Wielkiego. W tym przypadku weszłam we franczyzę z firmą Roban, co na dłuższą metę okazało się nie wypałem. Tutaj w tym lokalu przy Lea 20b jestem już prawie dwanaście lat. Dzięki temu, że mam wielu wspaniałych stałych klientów, którzy zdążyli mnie poznać i polubić moje gadulstwo, aklimatyzacja w tym miejscu przebiegła bardzo dobrze. Klienci przyszli za mną i już tak zostało do dziś.


Zamawiam tak zwaną odzież niesortowaną, która jest sprowadzana z Anglii, Niemiec, Szwecji, Norwegii i Danii. Ta odzież pochodzi ze zbiórek w tych krajach, które organizują różnego rodzaju fundacje.


Ciuchy

Jak wygląda dobór ubrań do sklepu? Czy zamawia Pani je indywidualnie czy przyjeżdżają w workach i jest niespodzianka co znajduje się w środku?

Nie prowadzę komisu, gdzie przyjmuję odzież i ją selekcjonuję. Zamawiam tak zwaną odzież niesortowaną, która jest sprowadzana z Anglii, Niemiec, Szwecji, Norwegii i Danii. Ta odzież pochodzi ze zbiórek w tych krajach, które organizują różnego rodzaju fundacje. One zajmują się przede wszystkim dostarczaniem sprzętu rehabilitacyjnego, ale te wory z ciuchami obniżają im koszty transportu. Współpracuję z kilkoma takimi fundacjami, dzięki czemu obie strony są zadowolone. Ja dopłacam za przewóz odzieży, ale nie ponoszę całkowitego kosztu transportu z tego kraju tylko pewną jego część. Czasami przyjeżdżają dwie tony, niekiedy pięć ton. Te worki trzymam częściowo w wynajmowanym magazynie, a część przywożę do sklepu. I tutaj zaczyna się „zabawa”, bo nie wszystko nadaje się do użytku. Są odrzuty, które odbiera ode mnie firma ze Śląska. Jest odzież, która nadaje się tylko do pocięcia, ale i taka, której nie kupi u mnie klient, ale ucieszy na przykład mieszkańca Afryki. To ciężka fizyczna praca robienie takiej selekcji. Jednak dzięki temu nic się nie marnuje. U mnie zasada zero-waste jest od początku do końca.

 

Jacy klienci odwiedzają Pani sklep?

Bardzo różni. Przychodzi sporo starszych osób choćby po to by porozmawiać, by powiedzieć „dzień dobry”. Ja mam taki układ ze stałymi klientami, obojętnie czy kupił coś czy nie, ma zaglądnąć do mnie i mnie symbolicznie obudzić. Kontakt z ludźmi mobilizuję do pracy, sprawia, że chce się jeszcze więcej zrobić. Oczywiście, że można usiąść i poczytać gazetę, ale sklep sam się nie wysprząta, a i ciuszki się same nie powieszą ani nie złożą.


Ciuchy na wieszakach

Więcej przychodzi kobiet czy mężczyzn?

Kiedyś wstydem było chodzenie na zakupy do ciucholandów. Zaglądały wtedy głównie odważne panie, które wybierały rzeczy dla siebie i dla swoich domowników. Obecnie zmienia się świadomość i do dobrego tonu należy dać rzeczom drugie życie, by w ten sposób odciążyć środowisko. Wielu chwali się na profilach społecznościowych, że coś udało im się „upolować”, a gdy jeszcze w dobrej cenie to super sprawa. Dziś odwiedzają mnie i studenci, a i panów jest coraz więcej. To co cieszy, to odwiedziny przedszkolaków, którzy wraz ze swoimi opiekunami „oswajają się” z odzieżą z drugiej ręki czy zabawkami, które ktoś oddał w dobre ręce.

 


Jakie perełki można u Pani znaleźć?

Każdy znajdzie coś dla siebie. Są bluzeczki takich marek jak Orsay czy Mohito. Buty Adiddasa czy Ralpha Laurena. O tutaj wisi piękna skórzana torba od Łukasza Jemioła, prosta, nie zamykana czeka na nowego właściciela. Duży wybór koszul męskich i spodni ucieszy każdego pana, a wielość damskich ciuszków myślę, że zadowoli nie jedną modnisię. To są pojedyncze sztuki, trzeba szperać i przerzucać wieszaki, by znaleźć coś dla siebie. Kiedyś trafiła mi się rzecz niezwykła, była to letnia sukienka od Dolce & Gabbana ze wszystkimi sklepowymi metkami, z hologramem i numerem seryjnym. Była też torebka Gucci, którą sama przeoczyłam i wrzuciłam do kosza z torbami. Klientka ją wypatrzyła i jaka to była radość!


Pościele

Pluszaki

Zabawki


Reksio i kufle

Na szyldzie jest mowa o taniej odzieży i rzeczach ciekawych? Jakie to zatem są rzeczy?

Oj, wiele jest tego. Jest porcelana, kryształy, szkło, płyty czy książki w kilku językach. O, tutaj stoi kieliszek z 1977 roku ze srebrnego jubileuszu Królowej Elżbiety II, a tam dla odmiany mam dinozaura na pilota. Ten dinozaur chodzi i strasznie ryczy. To są właśnie te rzeczy ciekawe, nietypowe. Obok węża do kranu znajdziemy ramki na zdjęcia czy ciekawy wieszak na ubrania z napisem boom – ot takie skarby!

 

A czego Pani sobie życzy na nadchodzący rok?

By wierni klienci mnie nie zdradzili, a przede wszystkim pewnej stabilizacji w gospodarce. Kiedyś się mówiło „obyś żył w ciekawych czasach”, ale wydaje mi się, że te są zbyt ciekawe. Życzę sobie przewidywalności.

 

Dziękuję za rozmowę.